środa, 16 listopada 2011

Czasem kochać znaczy pozwolić komuś odejść


 „Chcę, abyście czytając moją opowieść, pamiętali o jednej rzeczy. Że pomimo całego bólu – przeszłego, obecnego oraz tego, który jeszcze nadejdzie – postąpiłabym dokładnie tak samo. Oraz o tym, że czasu, który spędziłam z tym mężczyzną, nie oddałabym za nic – z wyjątkiem tego, za co, ostatecznie, go oddałam.” – z pamiętnika Beth Cardall.
Obietnica to kluczowe słowo w nowej książce Richarda Paula Evansa pt. „Obiecaj mi”. W życiu głównej bohaterki Beth olbrzymią rolę odegrały dwie obietnice, złożone przez dwie różne osoby. Jedna dotrzymana, druga złamana.
Beth poznajemy gdy w jej życiu panuje pozorny spokój i szczęście. Jednak to tylko pozory, gdyż od pierwszych stron książki zaczyna się dla niej seria niepozytywnych wydarzeń.
„Czarną” serię zaczyna córka głównej bohaterki – sześcioletnia Charlott, u której zaczynają pojawiać się dziwne objawy wskazujące na jakąś tajemniczą chorobę. Zaraz po tym Beth dowiaduje się, że jej rodzina od lat była tylko fikcją. W tym momencie pojawia się pierwsza z obietnic – złamana przysięga małżeńska. Okazuje się, że jej mąż – Marc (przedstawiciel handlowy) zdradzał ją podczas swoich wyjazdów służbowych. Bohaterka postanawia rozstać się z mężem, jednak postępująca choroba córki zmusza ją do tolerowania go pod jednym dachem. Jego obecność sprawia, że w Beth ciągle tli się miłość do niego i nadzieja, że ich małżeństwo da się jeszcze odbudować. Wszystko burzy jednak wiadomość, że niewierny mąż ma nowotwór i nie zostało mu już zbyt wiele czasu. Jego choroba skłania go do wyznania żonie, że miał więcej niż jedną kochankę, co dramatycznie kończy jej miłość do niego. W rezultacie śmierć Marca dotyka najbardziej ich sześcioletnią córeczkę Charlott. Nasza bohaterka zostaje sama z chorym dzieckiem (nadal nie wiadomo co dolega dziewczynce) i problemami finansowymi. Jedynym jej wsparciem jest przyjaciółka z pracy Roxanne i życzliwa sąsiadka.
Przychodzą święta Bożego Narodzenia. Beth spędza je z córeczką. Mała Charlott mówi mamie, że poprosi Jezusa o coś dla niej. Zapytana o co wypowiada znamienne słowa: „O kogoś, kto się Tobą zaopiekuje”. Wtedy bohaterka spotyka Matthew. Jest młody, atrakcyjny, ciepły, czuły… wprost idealny. Pojawia się w najlepszym momencie i zna odpowiedź na wszystkie dręczące Beth pytania. Sugeruje jej na co chora jest Charlott, co wkrótce potwierdza lekarz. Staje się absolutną podporą i bratnią duszą bohaterki. Jednak jego tajemniczość i zbyt duża wiedza na temat rodziny Beth zaczynają ją niepokoić. Wkrótce okazuje się kim jest Matthew i skąd przybył. Dodatkowo dowiadujemy się co i komu obiecał oraz, że zamierza dotrzymać złożonej obietnicy. Dlaczego w takim razie nie może zaproponować Beth niczego więcej niż kilka miesięcy bycia razem? Ja już wiem, ale zdradzenie Wam tego pozbawiłoby Was elementu zaskoczenia i wzruszenia w czasie lektury książki Evansa.
„Obiecaj mi” jest książką lekką, niewymagającą od nas wielkiego wysiłku. Nie jest to jednak jej minusem, gdyż czasami proste słowa mówią najwięcej. Podzielona na niedługie rozdziały, z których każdy zaczyna wpis z pamiętnika głównej bohaterki, czyta się szybko i przyjemnie. Jeśli wzruszenia i książki o miłości sprawiają Wam przyjemność – to gorąco polecam.

„Obiecaj mi” Richard Paul Evans
Wydawnictwo Znak, Kraków 2011

Żaneta Obrzut
(zaneta.obrzut@wp.pl) 
Ukazało się na: www.kobieta20.pl

środa, 2 listopada 2011

O cudzie narodzin i jeżdżeniu do sraczki

Służba zdrowia to temat lubiany przez media. Zwykle na nią narzekamy i oskarżamy o zaniedbania. Postanowiłam o kilka rzeczy zapytać kogoś, kto wie co nieco o działaniu służby zdrowia „od kuchni”. Na rozmówcę wybrałam sobie  ratownika medycznego – Tomasza Zgondka.
Nieciekawa rzeczywistość
Żaneta: Usłyszałam ostatnio od znajomej nieprzyjemną historię związaną z wezwaniem karetki pogotowia ratunkowego. Otóż siostra znajomej bardzo źle się poczuła. Dostała dziwnych duszności, zrobiła się blada, bolało ją w piersi przy oddechu. Znajoma wystraszyła się, że siostra może mieć zawał (tym bardziej, że od dawna miała kłopoty z sercem), dlatego wezwała pogotowie. Lekarz, który przyjechał na miejsce podał jakieś lekarstwa i zaczął wyrażać swoje zdegustowanie, że wezwano karetkę. Znajoma oburzyła się mówiąc, że wyglądało to na coś poważnego. Na to lekarz odparł, że to ‘pierdoła’ i nie kwapił się z wyjaśnieniem co dolegało chorej. Nie rozumiem jak lekarz może obwiniać normalnych ludzi za to, że nie posiadają wiedzy medycznej i nie stawiają sobie sami diagnozy zanim zadzwonią po pogotowie…?
Tomek: Hmm… Myślę, że trzeba na to patrzeć z szerokiej perspektywy. Z jednej strony na ludzi, którzy się zupełnie nie znają, bo przecież nie mają obowiązku znać się na swoim zdrowiu. Chociaż przyznam szczerze, że dla ich własnego dobra byłoby wskazane gdyby się w chociaż podstawowym stopniu znali. No, ale nie możemy tego od wszystkich oczekiwać i to jest logiczne. Z drugiej strony problemem jest to, że w dużych miastach karetka wyjeżdża przerażająco często (mówię to na przykładzie Wrocławia). W małych miejscowościach karetka jest wzywana dużo, dużo rzadziej. Owszem, jest mniej ludzi, ale ludzie też nie wzywają do, przepraszam za słowo, pierdół. Mam znajomego, który pracuje w Twardogórze koło Sycowa i oni mają jeden, góra do trzech wyjazdów na 12-godzinny dyżur. Tu nie chodzi o to, że ja mam jakieś pretensje, że na dyżurze często wyjeżdżamy. Chodzi mi o kwestie przesady.
Żaneta: Kto przesadza i z czym?
Tomek: Jeżeli doprowadzi się do tego jak jest we Wrocławiu, że w nocy jeździmy od 19:00 do 4:00 rano non stop, potem jest może godzinka na drzemkę i od 5:00 do 7:00 rano znowu, to po prostu nie sposób jest aby ratownik logicznie myślał po iluś godzinach pracy bez odpoczynku. Wiele podstawowych objawów jest podobnych. Ktoś może mieć zwykłe wymioty, a może mieć wymioty zagrażające zespołem wgłębienia mózgu z powodu narastającego krwiaka, bo pan wcześniej dostał w głowę i krwiak mu na mózg uciska. Taki pan za parę chwil się zatrzyma i będzie po człowieku. Dlatego tak ważny jest trzeźwy umysł dzwoniących po pogotowie. Trzeba umieć rozróżnić kiedy przyjazd karetki jest naprawdę niezbędny, a kiedy to zakrawa na miano kaprysu po prostu.
Źródła problemów
Żaneta: To z czego to wynika, że w małych miastach nie jeździ się do „głupot”, a w dużych tak?
Tomek: Może to wynikać z przyzwyczajenia ludzi… Wiele osób tłumaczy to tak, że ludzie mieszkający w mniejszych miastach i na wsiach mają inną mentalność. Starają się leczyć sami różnymi specyfikami. Może są również nauczeni, że często szybciej jest samemu pojechać do szpitala (oczywiście o ile jest taka możliwość), niż wzywać karetkę. Jeśli w malutkich szpitalach jest tylko jedna wyjazdowa karetka to ludzie zdają sobie sprawę z tego, że może być akurat w terenie.
Za to ludzie w mieście często zdają sobie sprawę z przykrych realiów i wiedzą, że gdy sami pojadą na pogotowie, to będę musieli długo czekać w kolejce. A to jest niezaprzeczalny fakt. I dlatego nie ma co winić tych ludzi, którzy patrzą na to przez pryzmat własnego zdrowia i chcieliby dostać się do lekarza szybko.
Żaneta: To brzmi jak błędne koło…
Tomek: Bo problem jest taki, że to cały system źle funkcjonuje. Fajnie system działa w Niemczech. Tam człowiek z np. biegunką i wymiotami dzwoni do swojego lekarza pierwszego kontaktu, który do niego przyjeżdża. Koszty pokrywa ubezpieczenie i właśnie tak powinno być. Takimi właśnie w cudzysłowie „pierdółkami” powinien zajmować się lekarz rodzinny, fachowo nazywany lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej. Taki lekarz zna swojego pacjenta, co jest bardzo dużym plusem, bo wie na co ten choruje i czego się po nim można spodziewać. Ten lekarz może skierować pacjenta do szpitala, albo nawet sam wezwać karetkę. Dyspozytor uzyska od niego informacje fachowe i na pewno nie zostanie wprowadzony w błąd. Gdyby u nas to funkcjonowało to sytuacja byłaby o wiele lepsza. Mniej byłoby jeżdżenia do, przepraszam za wyrażenie, sraczek; ludzie mieliby pomoc znacznie szybciej. Dochodzimy do tego, że na takie miasto jak Wrocław mamy przyzwoitą ilość karetek, ale niestety… Jeździmy do pierdół, bo ludzie wolą wezwać pogotowie niż czekać w kolejce. I nie jest to wina- tak jak już mówiłem- ludzi, którzy oczekują dostępu do leczenia, ani też lekarz, którzy bezradnie rozkładają ręce. Ludzie potrafią wymyślić sobie, że upadli i boli ich głowa bo to zagwarantuje im tomografię komputerową.
Żaneta: No właśnie… A potem jest tak, że nieprzytomny pijaczyna zabrany przez pogotowie  będzie miał zrobioną tomografię, a inni nie mogą się o nią doprosić miesiącami...
Tomek: Zgadza się. Jest tak, że zabrany z trawnika nieprzytomny nietrzeźwy zawieziony do szpitala może „liczyć” na dość kompleksową diagnostykę, na którą inni muszą czekać w kolejce. Finansuje im (ludziom „z ulicy”) to NFZ i dlatego dochodzi potem do tego, że oddziałów ratunkowych w szpitalach się nie opłaca mieć i jest ich coraz mniej. Wszystko przez to, że te oddziały przynoszą straty rzędów milionów złotych. Nie chodzi o to, żeby przynosiły zyski, ale powinny chociaż wychodzić na zero. Dlatego dyrektorzy się nie starają o te oddziały. A powinno być odwrotnie, bo są to jednostki, które pozwalają uratować w ciągu roku naprawdę „kilka” istnień ludzkich.
Żaneta: Nie rozumiem tylko dlaczego akurat Ci nietrzeźwi wyczerpują finanse NFZ!?
Tomek: No właśnie, to również jest problem. Powszechnie mówi się: „reagujcie!”, „widzicie? – reagujcie!” i owszem to jest ważne, nikt z tym nie będzie polemizował. Ale problem zaczyna istnieć, kiedy wzywają nas, bo ktoś leży na trawniku i się nie rusza. My reagujemy – przybywamy do takiego człowieka i co się okazuje? Od „poszkodowanego” wybitnie czuć alkohol i mówi nam, że nic mu nie jest, że wypił za dużo, nigdzie się nie uderzył i czuje się powiedzmy dobrze i nie chce jechać do szpitala. Dobrym zwyczajem byłoby gdyby osoba wzywająca po pogotowie zapytała (o ile to możliwe) człowieka, do którego wzywa pomoc czy coś mu rzeczywiście jest. Niech nie będzie tak, że jedyną czynnością ludzi, którzy chcą pomóc, jest wezwanie pogotowia. Bo niech oni pomyślą, że w momencie kiedy my będziemy rozmawiać z panem, któremu nic nie jest ktoś naprawdę będzie potrzebował pomocy. Tu naprawdę nie trzeba wiele. Wystarczy podejść do takiej osoby i upewnić się czy naprawdę coś jej się stało, czy tylko zwyczajnie śpi. Proste zwyczaje pozwolą zaoszczędzić mnóstwo czasu i pieniędzy oraz energii ludzi.Proste(?) rozwiązania
Żaneta: Niby proste rzeczy, a tak ciężko wprowadzić je w życie. A Ty, pracując już troszkę w tym zawodzie, co byś jeszcze zmienił?

Tomek: Dobrą praktyką na zachodzie jest to, że w niektórych krajach godzinę z 12-godzinnego dyżuru przeznaczają na szkolenie, na przypomnienie sobie wiadomości i zgranie w zespole – co również jest ważną sprawą. Wg mnie to mądra praktyka, gdyż w mniejszych miejscowościach (w których jest jedna, dwie karetki) z niektórymi przypadkami ma się do czynienia bardzo rzadko, albo wcale. I wtedy kiedy pojawia się jakiś groźny przypadek jest sytuacja, że ratownik już dobrze nie pamięta… Coś tam mu świta, ma przebłyski bo kiedyś się przecież tego uczył, ale dokładnie nie pamięta. I co wtedy…? Takie szkolenia byłyby pożyteczne dla wszystkich. Ratownicy by więcej pamiętali, a ludzie byliby bezpieczniejsi…. Do tego dochodzi fakt, że w momencie kiedy lekarzowi ratownikowi nie udaje się uratować człowieka – to nie ma on nawet chwili na odpoczynek. Nie tyle fizyczny, co psychiczny. Nie ma nawet szans na spotkanie z psychologiem. Ratownik musi działać dalej, jak z automatu.

Żaneta: Uważasz, że każdą zmarłą osobę ratownik powinien móc „przecierpieć”?

Tomek: Hm.. Wiem, że z jednej strony nie można się za bardzo wczuwać w pacjenta. Ale z drugiej strony nie można przechodzić nad śmiercią do porządku dziennego, bo to powoduje znieczulice i budzi obojętność w ludziach. Byłoby naprawdę dobrze gdyby kontakt z psychologiem był możliwy dla lekarza. Wiele ratowników, zwłaszcza tych młodych na początku swojej kariery, obwinia się. Myślą  czy czegoś źle nie zrobili, czy dało się uratować tego człowieka.

Żaneta: Czyli psycholog do  dyspozycji – to jeden z Twoich postulatów?
Tomek: Zdecydowanie! I szkolenia z relacji interpersonalnych. Ułatwiłyby one kontakt z ludźmi. Żeby nie dochodziło do sytuacji, kiedy ludzie czują się potraktowani chamsko. Nawet jeśli ktoś wzywa karetkę do tej tzw. pierdoły to nie można go źle potraktować. Informacje o tym, że przyjazd karetki był zbędny można przekazać przecież fachowo i kulturalnie, tak aby człowiek zrozumiał i nie czuł się przy tym zmieszany z błotem. Powinni uczyć nas jak rozmawiać z osobami agresywnymi, psychicznie chorymi, czy też po środkach psychotropowych.

Żaneta:
Zrobiło się bardzo poważnie w tej naszej rozmowie – a może pomimo poważnej pracy pamiętasz jakąś zabawną historyjkę?

Tomek: Kiedyś miałem zabawną sytuację. Wieźliśmy karetką kobietę rodzącą. Lekarz powiedział do niej coś w stylu: spokojnie, już niedługo i nie będzie tak bolało. Na co ona mu wykrzyczała, że on nie wie jaki to jest ból więc niech nie gada. I wtedy lekarka, która też jechała w karetce powiedziała: i dobrze, że nie wie, bo jakby mężczyźni mieli rodzić to już dawno byśmy wyginęli i, że oni by tego bólu nie znieśli przecież. Właściwie sądzę, że jest w tym trochę prawdy (uśmiech).
Kilka słów o rodzeniu

Żaneta: Fajnie, że nawiązałeś do tego bo ze względu na temat Twojej pracy licencjackiej, która była o porodach chciałam spytać też o kilka kwestii. Powiedz mi dlaczego jest tak, że spora część kobiet swój poród wspomina w kategoriach wielkiego koszmaru?

Tomek: Hm… Sądzę, że problem jest troszeczkę w tym, że w czasie ciąży wszyscy wokół tej ciężarnej biegają i później to zderzenie z rzeczywistością szpitalną, która rzecz jasna nie jest kolorowa, może powodować właśnie to bardzo złe odczucie. Bo rzeczywistość w szpitalu, nie będę ukrywał, różni się od prywatnych wizyt u ginekologa, do którego kobieta chodziła przez całą ciąże. Wszystko jak zwykle zależy od ludzi. Rodzącą zajmuje się w czasie całego porodu kilka osób i wystarczy żeby jedna w tym czasie zachowała się w gorszy sposób bo miała zły dzień i to popsuje całe wrażenie takiej kobiecie.
Żaneta: Słucham? To może powiesz mi, że ktoś może wyładowywać swój zły dzień na rodzących i innych pacjentach? Nikt nikomu nie karze być lekarzem i jak się taka praca (że należy być miłym) nie podoba to nie muszą jej wykonywać.
Tomek: Kurczę… Wiem, że to strasznie zabrzmi, ale skoro mówisz, że nikt nie karze być nikomu lekarzem to mogę powiedzieć – że lekarzom nikt nie płaci za to, żeby byli mili…
Żaneta: Jak to? A obowiązek zapewnienia pacjentowi komfortu psychicznego nie wiąże się z byciem dla niego miłym? I to jest przecież OBOWIĄZEK.
Tomek: Hm.. Jasne, że tak. Użyłem złego argumentu i ta rozmowa idzie w złą stronę. Chodzi mi ogólnie o to, że ciężarne są przyzwyczajone do skakania wokół nich, a niestety w szpitalu pojawia się podstawowy problem – niedomiar personelu. Tak jest taniej. Siłą rzeczy wraz z wzrastającym zmęczeniem personelu staje się on mniej miły. To logiczne, a z drugiej strony wiadomo, że nie jest to tłumaczeniem dla takiego zachowania.
Żaneta: Może nie popadajmy w skrajność. Bo ja nie wymagam, żeby lekarze szczerzyli się do każdego od ucha do ucha i każdego głaskali po głowie, ale może wystarczyłoby żeby po prostu nie byli niemili. Wystarczyłaby zwykła ludzka uprzejmość.

Tomek: Zdecydowanie masz rację. To jest też tak, że kobiety w ciąży są w specyficznym stanie psychicznym. Mają swoje humory, smaczki na różne rzeczy itp. To może w pewnym stopniu wpływać na odbiór rzeczywistości dookoła nich.

Żaneta:
No ale chyba nie powiesz mi, że im się coś wydaje???
Tomek: Nie, absolutnie. Ja mówię tylko o pewnego rodzaju przewrażliwieniu. Wiesz w obecnych czasach kobiety nie rodzą po dziesięć razy i dlatego poród jest dla nich czymś naprawdę wyjątkowym. A dla lekarzy? To nic wyjątkowego. Dla nich zdarza się to codziennie.

Żaneta: No tak, tylko codziennie zdarza się to im, a dla kobiety jest to przeżycie niepowtarzalne, bardzo często jednorazowe. Na to również lekarze mogliby zwrócić uwagę. Pięć razy dziennie zdarza się to im – obserwatorom.

Tomek: No cóż, co ja mogę Ci powiedzieć. Chyba tylko tyle, że są ludzie i ludzie. Sama wiesz. Może odbiegnę od tematu, ale ostatnio byłem na stwierdzeniu zgonu i lekarz zachował się naprawdę bardzo z klasą, godnie itd. A bywają tacy, którzy stwierdzą, że: „no cóż, zmarła Pani to Pani zmarła, miała już tyle lat itd.” – bo tacy niestety również się zdarzają. I nawiązując do tematu niby nie można stwierdzić, że ta Pani pracuje już 20 lat, widziała 20 tysięcy porodów w życiu więc może zachowywać się tak czy inaczej… Ale niewątpliwie trzeba zrozumieć, że na ludziach z długoletnim stażem praktycznie już nic nie robi większego wrażenia.

Żaneta: Czyli rodzące nie powinny oczekiwać specjalnego współczucia?

Tomek: Nie twierdzę, że nie powinny… Tylko widzisz, to nie jest taka jednoznaczna kwestia. Prawda zawsze leży gdzieś pośrodku. Trzeba zrozumieć zarówno te kobiety jak i personel szpitala. Ale oczywiście chamstwa nic nie tłumaczy i o tym nie zamierzam nawet dyskutować.
Żaneta: Na zakończenie - pozostając ciągle w temacie porodów… Często z kobietami „rodzi” mąż?
Tomek: Nie byłem nigdy przy takim porodzie, ale jest taka możliwość. Oczywiście o ile pozwalają na to warunki szpitala. Porodówki w niektórych szpitalach bywają malutkie. A przy cesarce o obecności męża nie ma mowy. Powiem Ci coś co mnie zawsze ujmowało i do tej pory ujmuje w porodach. To jest to, kiedy widzisz wysiłek tej kobiety… bo w pewnym momencie ta kobieta tak naprawdę ma tego wszystkiego już kompletnie dosyć i chce się „pozbyć tego dziecka już z siebie”, męczy się… I kiedy widzisz taką kobietę, która jest zmęczona, spocona, nie wygląda może najbardziej atrakcyjnie… rodzi to dziecko, dostaje je do rąk i momentalnie z jej twarzy znika grymas zmęczenia, bólu i pojawia się radość i uśmiech. To jest dla mnie najpiękniejsze w tym wszystkim i to jest dla mnie tym prawdziwym cudem narodzin.
Żaneta: I tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć naszą rozmowę. Bardzo Ci dziękuje za podzielenie się swoimi spostrzeżeniami.

 Żaneta Obrzut

wtorek, 1 listopada 2011

Podwójne życie - podwójne niebezpieczeństwo

Recenzja czegoś, co ostatnio wpadło w moje łapki:)
Czasami kradzież tożsamości i ucieczka to jedyne wyjście z patowej sytuacji, ale co jeśli wraz z ukradzioną tożsamością ściągamy na siebie niebezpieczeństwo i nawet nie wiemy, z której strony ono nadejdzie?

Zapowiadało się dosyć typowo. Głównym bohaterem miał być gliniarz z londyńskiej dochodzeniówki, a sprawa do rozwiązania jak zwykle miała być tajemnicza. Mogłoby to zapowiadać książkę podobną do 10 tysięcy innych książek, ale od pierwszych stron coś mi nie grało. Po pierwsze gliniarz słabo wpisywał się w kanon stróża prawa, ponieważ zamiast stać na jego straży notorycznie i znacząco je łamał. Po drugie zagadka, którą próbował rozwiązać nie była tylko tajemnicza, wręcz diabelnie poplątana i intrygująca.
Głównego bohatera Nicka Belseya poznajemy w momencie, gdy ten znajduje się na „ostrym zakręcie”. Przez problemy z hazardem i alkoholem zostaje bez pieniędzy, dachu nad głową i z pewnością, że wywalenie go z pracy jest tylko kwestią czasu. Właśnie wtedy trafia na „sprawę swojego życia”.
Jest nią dziwne zaginięcie mieszkańca jednej z najbogatszych ulic w Londynie – Bihops Avenue. Belsey szybko odkrywa, że zaginięcie wcale nie jest zaginięciem a samobójstwem, które de facto - jak dowiadujemy się później- nie było samobójstwem a zabójstwem. Policjant angażuje się w wyjaśnienie  sprawy i gotów jest nie przebierać w środkach aby dowiedzieć się o co w niej chodzi. Nie jest to jednak spowodowane chęcią polepszenia statystyk londyńskiej policji. Gdy odkrywa jak wielkim majątkiem dysponował denat postanawia to wykorzystać i wygrzebać się z własnych tarapatów. Okazuje się, że nie jest to takie proste. Aby się to udało musi on ukraść tożsamość nieżyjącego bogacza. Jako gliniarz doskonale wie czego unikać i jak działać aby oszukać prawo i nie zwrócić na siebie uwagi policji. Jego misterny plan może by doszedł do skutku gdyby nie to, że miliarder okazuje się całkiem biedny, a wcielając się w niego - Belsey musi kontynuować jego interesy, o których nie ma bladego pojęcia. Im dalej w głąb sprawy wszystko zaczyna plątać się i komplikować. Czytając odnosimy wrażenie, że nikt nie jest tym za kogo się podaje, łącznie z naszym głównym bohaterem.
Oliver Harris napisał świetny thriller i wykreował nietypową postać złego policjanta, do którego nie da się nie poczuć sympatii. Czytając ciągle mamy to uczucie, kiedy idąc ulicą wydaje nam się, że ktoś podąża za nami. Książka trzyma w napięciu i systematycznie zaskakuje. Zdecydowanie jest dla osób o mocnych nerwach – miłośników zagadki. Podzielona na dość krótkie rozdziały czyta się szybko i przyjemnie. Czasami aż tak przyjemnie, że czytając w tramwaju możemy zapomnieć, iż mieliśmy wysiąść trzy przystanki temu! Krótko mówiąc - polecam.
„Podwójne życie” Oliver Harris
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011
Żaneta Obrzut

Ukazało się na http://www.kobieta20.pl/